Po obejrzeniu filmu nasunęło mi się kilka refleksji, z którymi chcę się z Wami podzielić...
Film „Kim jest Michael?” (I am Michael) Justina Kelly'ego jest, jak dla mnie, za mało przekonujący dla widza, który zmaga się ze skłonnościami homoseksualnymi, a chce odrzucenia tychże inklinacji, ponieważ nie ukazany zostaje w nim entuzjazm zrzucenia z siebie odczuć homo(…), a ostateczna decyzja, podjęta przez głównego bohatera, w którą zapewne wkłada wiele trudu, zostaje przedstawiona jako wybór pomiędzy alternatywą, z której jedna jej składowa część jest znacznie lepsza od drugiej, a ta druga – Boża – niesie wielość wątpliwości, co może powierzchownie dawać wrażenie niepewności co do wyboru, a nie co do konsekwencji tegoż wyboru i zdolności uniesienia tychże następstw.
Co ciekawe, Michael ostatecznie oczekuje podświadomie zgody, by jego były partner – Bennett, wyraził aprobatę na jego życiowe wybory, co z punktu widzenia kina religijnego jest przestawieniem szyku, i w istocie może dawać wrażenie decyzji chwilowej, niepełnej, po części efemerycznej oraz pozornej.
Zapewne uwikłanie się w historię aktywisty gejowskiego jest na tyle trudne, że próba wydostania się z tegoż świata, może w następstwie powodować ogromne rozterki, a wszelka chęć potwierdzenia swych decyzji, może znów wyzwalać czyny mało racjonalne.
Temat bardzo ciekawy, szczególnie dla „Nas”, ale reżyser niestety tylko częściowo unosi ciężar przedstawienia wielowarstwowości poruszanych treści. Poza tym inaczej będzie zmagał się człowiek nieuwikłany w żadne środowisko LGBT(QA), a odmiennie osoba, która tworzyła jej zręby, a następnie stająca się liderem nowo powstałej tęczowej wspólnoty, i która w rezultacie wchodzi w stały związek jednopłciowy.
Jedynie dwupoziomowe wykluczenie, tj. przez tęczowe środowiskowo, jak i gminę chrześcijańską - jest dość sugestywnie ukazane, natomiast ewidentnie brakuje przy obieraniu nowej drogi - „działania z mocą”. Chyba że bohater z aktywisty gejowskiego chce zostać aktywistą religijnym, a sama orientacja była jedynie źle skanalizowaną potrzebą akceptacji i bycia przywódcą. Uwidaczniałaby się w tym również służebna rola wobec społeczeństwa, którą chce pełnić, z tym, że wcześniej wybór środka, by pomagać - był dość straceńczy dla potrzebujących.
Wobec specyfiki Kościoła katolickiego w Polsce - przesłanie jest mało czytelne, i chyba jest kierowane mimowolnie przez twórców filmu wobec amerykańskiego społeczeństwa – wielości mędrców, mentorów, którzy chcą niekiedy wybierać rolę kapłana, tworzonej przez siebie wspólnoty, by dowartościować swe ego i ukrytą potrzebę narcystycznych uczuć. Jednak z perspektywy rzeczywistej historii Glatze'a, nie mamy do czynienia z opowieścią tego typu w realnym świecie, a jego przemiana jest jednoznaczna i nieoparta na dwuznacznych motywacjach.
Zamiar osamotnienia, swoistego Ogrójca, który przeżywa Michael, można było zrealizować za pomocą innych środków… Niemniej pocieszeniem dla osób zmagających się z pytaniem, czy można „dokonać zmiany”, niech będzie okoliczność, że co do zasady ludzie mający wyłącznie odczucia, a nie partycypujący w środowisku czynnych homoseksualistów, nie muszą borykać się z balastem odrzucenia określonego sposobu życia.
Jednak dla osoby, która jest „spoza środowiska”, będzie mocniej odczuwana pokusa, by sprawdzić, jak smakuje zakazany owoc. Tym samym Michael doświadczywszy brudu grzechu, może potrafił będzie na stałe odrzucić rzeczone pokusy?
Dla mnie film broni się szczególnie jako forma zwrócenia uwagi na samą postać i historię Michaela Glatze'a oraz silne ukazanie, że warto wybierać drogę, która podoba się Panu, a nie wybierać drogę, a potem dopiero przekonywać siebie, że może owa droga się spodoba Bogu, i oczekiwać złudnie na miłosierdzie Boże, co w następstwie prowadzić będzie nieuchronnie do (pół)świadomego bluźnierstwa przeciwko Duchowi Świętemu.
Poza tym intuicyjnie za mocno pachnie mi ten film ukrytą propagandą LGBT. Dlaczego? Ponieważ dla bohatera najwyższą instancją jest nieustannie jego były partner, a nie Bóg, którego przyjmuje za swego Pana, a wyraża tenże Boży wybór nieprzerwanie werbalnie, zaś erotyczne sceny jednopłciowe - są łudząco podobne do kina LGBT.
Z drugiej zaś strony może nie powinny dziwić przedstawione emocje, które targają główną postać filmu, zaś wspomniane sceny są jedynie obrazem źródła rozterek i późniejszych komponentów, które budują u Michaela poczucie dylematu i wewnętrznej indagacji, czy podoła on tejże życiowej roli?
Trzeba nam wszak pamiętać, że odrzucenie tęczowych słoności jest jedynie jednym z elementów „nowej drogi”, a sam bohater zapewne musi zmagać się z wieloma pytaniami, zwłaszcza o swoją przyszłą kondycję jako przyszłego męża, ojca, pastora, czy prozaicznie - przykładnego sąsiada...
Film traktuję jako ostrzeżenie do czego prowadzi angażowanie się w grzeszny związek, i jakie konsekwencje niesie ze sobą obranie konkretnego modelu życia, w tym przypadku tęczowego, który później chcielibyśmy zmienić. To film o poszukiwaniu siebie, i życiu w zgodzie z własnym sumieniem, które jak widać, może być często zagłuszane, czy wyraźnie - wypaczone.
A odwołując się jeszcze do początku mojego postu, pamiętajmy, że alternatywa w klasycznym rozumieniu, to nie możliwość wyboru, lecz dwie wykluczające się wzajemnie możliwości.
Zachęcam do dyskusji…

*
Proponuję również zajrzeć do artykułu pt. „Zdrada Michaela Glatze'a” Edwarda Kubiesza odnośnie filmu i poruszonej postaci na portalu gosc.pl
http://gosc.pl/doc/2825922.Zdrada-Michaela-Glatze-aPozdrawiam!
